Zygmunt Miłoszewski kontra polskie kino: jeden do jednego. Po niezbornej, fatalnie obsadzonej i wyzutej z napięcia adaptacji "Uwikłania" pisarz trafił wreszcie na reżysera, którego umiejętności są większe niż ego, a znajomość gatunku nie kończy się na "07 zgłoś się". Borys Lankosz wie, co w światowym kryminale piszczy. Widział "Dziewczynę z tatuażem", "Dochodzenie" i "Luthera", rozpracował artystyczne modus operandi ich twórców. Rozumie, że zagadka zbrodni jest dziś równie istotna co sugestywne tło obyczajowe, a dobre maniery i sympatyczne usposobienie nie są najmocniejszą stroną współczesnych Holmesów i Poirotów. Na sali sądowej Teodor Szacki niechybnie zająłby miejsce obok Tommy'ego Lee Jonesa z "Klienta" i Kevina Spaceya z "Czasu zabijania". Bohater – niegdyś czempion warszawskiej prokuratury, aktualnie na zesłaniu w Sandomierzu – za dnia zmywa głowy podwładnym i przesłuchiwanym, a po pracy przez telefon wdaje się w słowny wrestling z byłą żoną (sprawdźcie, kto użycza jej głosu – to całkiem niezły żart z filmowego "Uwikłania"). Arogancki, zapalczywy, trzymający otoczenie (włącznie z młodszą kochanką) na dystans – zaprawdę, niełatwo jest lubić Szackiego. Zwłaszcza że wyśmienity Robert Więckiewicz podkręca jeszcze wybuchowy temperament asa palestry. W jego pojedynku z mordercą lokalnej działaczki chodzi nie tylko o wymierzenie sprawiedliwości. Równie ważna jest obsesyjna wręcz potrzeba zaspokojenia ambicji – rozgryzienia krwawej szarady, triumfu nad sprytniejszym przeciwnikiem, wreszcie pokazaniu wszystkim, kto jest samcem alfa
Reżyserowi ewidentną frajdę sprawia zabawa ikonografią kina noir i dreszczowców. Zakurzone archiwa czekają na odkrycie prawdy o tragediach sprzed lat, zwłok w beczce pilnuje złowieszczy kruk, a w podziemiach miasta słychać potępieńcze wycie. W obiektywie kamery Łukasza Bielana pocztówkowy Sandomierz przeobraził się w ponury skansen, gdzie diabeł mówi dobranoc. Doprawioną sowicie groteską, gęstą jak tamtejsza mgła atmosferę "Ziarna prawdy" dopełnia fantastyczny soundtrack Abla Korzeniowskiego – niepokojąca mieszanka połamanej elektroniki z nerwowym zawodzeniem klarnetu, wyraźnie inspirowana efektami współpracy Reznora i Finchera.
To mógł być wielki film. Jeśli jest "jedynie" bardzo dobry, to dlatego, że Lankosz bał się wejść z butami w wykreowany przez Miłoszewskiego świat. Choć nie brakuje tu pierwszorzędnych błyskotliwych one-linerów, sporo skopiowanych z książki dialogów szeleści nieprzyjemnie papierem (hasło reklamowe nie kłamie: zło bierze się z gadania). Twórca "Rewersu" zupełnie nie wie też, co zrobić z postacią prokurator Basi Sobieraj (Magdalena Walach). O ile w literackim pierwowzorze odgrywała ona istotną rolę w wątku obyczajowym, tutaj – po cięciach adaptacyjnych – plącze się po ekranie bez wyraźnego powodu. Nie sprawdza się ani jako partnerka i przewodniczka, ani jako obiekt erotycznej fascynacji bohatera. Wątpliwości wzbudza również kulminacja – złożenie w całość elementów układanki następuje tak łatwo i znienacka, że nawet Szacki nie jest w stanie wytłumaczyć, jak odkrył rozwiązanie. Wszystkie te mankamenty nie odbierają jednak przyjemności płynącej z obcowania z rasowym polskim kryminałem. W idealnym świecie Lankosz i Więckiewicz przenieśliby teraz na ekran ostatnią książkę o Szackim, "Gniew", a potem nakręcili jeszcze raz "Uwikłanie". Wydajcie werdykt.