Do obejrzenia
Recenzje, Nowości, Opinie

W ostatniej dekadzie XIX wieku Francją wstrząsnęła burza. Nad wolnością, równością i braterstwem zawisły czarne chmury. Alfred Dreyfus, oficer sztabowy armii francuskiej, został oskarżony o zdradę stanu. Dreyfus był Żydem – i ten fakt znaczenie miał niebagatelne. Dość powiedzieć, że i w dzisiejszej Francji bycie Żydem bywa niefortunne. Kraj wkrótce podzielił się na dwa zaciekle walczące ze sobą obozy: obrońców nieszczęsnego Dreyfusa i oskarżycieli tegoż zdradzieckiego gudłaja. Dałabym wiele, by móc napisać, że druga grupa rekrutowała się z szeregów motłochu. Dlaczego ten przydługi wstęp zamieszczam właśnie pod recenzją "Pokłosia"? Bo burza wokół thrillera Pasikowskiego przypomina mi aferę Dreyfusa w mikroskali. Bardzo bardzo "mikro" – aferę Dreyfusa na miarę czasów, miejsca i możliwości, na miarę bagienka. Oto antypolski paszkwil, wobec którego wytoczono ciężkie patriotyczne działa obficie naładowane gnojem. Im strzelać kazano – patriotyczny obowiązek kazał. Młodzi następcy husarii, biegli w rzucaniu kostką brukową w opresyjną policję, zaczęli równie zręcznie ciskać łajnem w Maćka Stuhra, odtwórcę jednej z głównych ról w "Pokłosiu". Propagandowe tuby nowej fali patriotyzmu też nie zamierzały udawać, że deszcz pada, kiedy "młody Szczur" bezczelnie na nie pluł. Młody Stuhr – kiedyś ten "śmiszny" koleś z "Poranku kojota", teraz polskojęzyczny kabotyn – przyjął na siebie rolę sumienia Narodu, rolę niewdzięczną, rolę obiegowego Żyda. Za drobny lapsus w wywiadzie omal go nie zlinczowano. Tym samym "Pokłosie" stało się papierkiem lakmusowym polskiej tolerancji a Stuhr – naszym małym polskim Dreyfusem. Jest w tym porównaniu przesada, to pewne, jednak daje ono pewien obraz szaleństwa ostatnich dni.
W swoim nowym obrazie Pasikowski zabiera nas na polską wieś. Nie tę sielską-anielską jednak, ale tę rodem z "Malowanego ptaka" – mroczną, brudną, zatęchłą i zabobonną, przy dłuższym pobycie napawającą wstrętem. Jeśli raz wdepniesz w tutejszą kałużę, muł nigdy nie odklei się od buta. To tu, do Gurówki, wraca Franciszek Kalina (Ireneusz Czop). Dwadzieścia lat spędził w Chicago, harując przy azbeście. Za oceanem poznał dobrze Żydków – wie co to za naród, więc sympatią do nich nie pała. W Polsce został jego brat Józek (Maciej Stuhr). Franek szybko odkrywa, że młody Kalina jest dla miejscowych niczym wrzód na tyłku. Najpierw zdewastował publiczną drogę, którą Niemcy jeszcze za wojny utwardzili macewami. Ludzie zadowoleni, od lat z drogi korzystali – koła w błocie nie grzęzły, a tu Józek tknięty niejasnym poczuciem przyzwoitości wszystkie nagrobki powyrywał i poustawiał z nich własny kirkut (żydowski cmentarz) na matczynym polu. Bo czuł, że tak było trzeba. Starszy brat z początku rozumie wściekłość sąsiadów. Do czasu. Wieś skrywa bowiem tajemnicę, której odkrycie okaże się dla Kalinów próbą człowieczeństwa. Pasikowski mistrzowsko dawkuje napięcie. Atmosfera gęstnieje, mnożą się ślady a pętla wokół głównych bohaterów z każdą chwilą zaciska się coraz bardziej. Ktoś nie odstępuje braci na krok – widz czuje jego obecność, ale nie zna twarzy – jak gdyby sama nienawiść sąsiadów, w zmaterializowanej formie, nie dawała Kalinom spokoju, pilnując, by w swym poszukiwaniu prawdy nie posunęli się za daleko.